Ewa Jałochowska, Znowu coś sobie wymyśliłam, czyli o prawdzie i fikcji w pracy z dziećmi [tekst z książki Spotkanie jako sztuka]
– Jędrek, mam napisać coś o doświadczeniu mamy pisarki.
Jędrek, lat dwanaście, siedzi przy biurku w swoim pokoju i opracowuje w komputerze grę. Figurki jej bohaterów biegają po niebieskawym, geometrycznym wnętrzu. Są obłymi, lśniącymi robotami skonstruowanymi z czarno-białych elementów. Różnią się od swego twórcy, który jest jasnowłosym, szczupłym i niewysokim jeszcze nastolatkiem w okularach.
– O, rany – jęczy Jędrek wpatrzony w ekran – to jest temat typu: które ze zwierząt jest najszybsze?
– Chyba raczej temat typu: skąd się bierze literatura? – Siadam na stołku za Jędrkiem i obserwuję, jak on, na krześle obrotowym, zwraca się ku mnie.
– Mówiąc szczerze, zakładam, że przez pisanie – odpowiada. – Zaraz… Zapisujesz wszystko, co ja mówię? – Nie jest zadowolony.
– Tak.
– A tego możesz nie zapisywać?
– Nie.
Jędrek obraca się przodem do ekranu komputera, a tym samym tyłem do mnie.
– To co? – pytam. – Już skończyliśmy rozmowę?
– O czym tu jeszcze rozmawiać? – odpowiada głos Jędrka zza oparcia.
Nie jest łatwo. Biorę głęboki oddech i zaczynam jeszcze raz:
– Chodzi o to, żeby pokazać, czy można pracować z dziećmi i jak z nimi pracować.
Klikanie myszką ustaje, lecz Jędrek pozostaje w kontakcie wzrokowym z monitorem.
– Czy da się zmuszać do myślenia? – odpowiada filozoficznie. Natychmiast zapisuję jego pytanie. Dopiero teraz Jędrek odwraca się do mnie twarzą i palcem wskazuje notatki.
– I nie zapisuj wszystkiego, co mówię!
Odrywam ołówek od kartki, ale tylko dlatego, że postawiłam na niej ostatnią grafitową literę, i bezzwłocznie przystępuję do ataku. Trzeba przecież wykorzystać okazję, która prędko się nie powtórzy. Dziecko patrzy prosto w moje oczy i komentuje matczyne słowa i czyny. Prowadzimy dialog. Dialog jest tu słowem kluczem.
Nazywam się Ewa Jałochowska i jestem mamą, a także pisarką. A właściwie odwrotnie. Jestem pisarką, a dopiero potem mamą. Sama nie wiem, co ustawić na pierwszym miejscu. Szczęśliwie od czasu do czasu staję się obydwiema na raz, więc problem wyboru znika. Jestem wtedy mamą i pisarką w jednym, czyli mamą-pisarką. Kimś, kto…
– Napisz, że kimś, kto zmusza dzieci do odpowiadania na nudne pytania – podpowiada Jędrek.
O, właśnie. Staję się kimś, kto zmusza dzieci do rozmowy albo do działania. Szczęśliwie nie zawsze, ale zdarzyło się to dwa razy, przy okazji pracy nad dwiema książkami. Choć wydane w dwóch różnych wydawnictwach, wrocławskim Bukowym Lesie i warszawskiej Niszy, stanowią całość i przyświeca im podobna myśl oraz metoda. Jest nią tytułowa rozmowa. W tradycji literackiej oczywiście nic nowego. Poczynając od Biblii i formy rozmowy z Bogiem, poprzez rozmowy z czytelnikiem, czyli wszystkie opowieści pisane w pierwszej osobie. Przede wszystkim jednak z rozmowy pochodzi sam mechanizm powstawania mitu, czyli legendy rodzącej się podczas wspólnego siedzenia przy ognisku. Wspólnota jest drugim słowem kluczem.
„Smutek mamuta. Prawie wszystkie mity świata. Rozmowy z Jędrkiem” nie powstał przy wspólnym ognisku dosłownie, ale symbolicznie już tak. Powstał w domu, w rodzinie i jest formą dialogu, a nawet kilku dialogów.
Jednym jest ten, który autorka, czyli ja prowadzę z synem, pracując nad książką. Drugim jest nasz dialog z wymyślonymi przez nas bohaterami, czyli nami samymi. Trzecim jest rozmowa z tradycją. Wspólnie z Jędrkiem przyglądamy się mitom, legendom i wierzeniom. Przerabiamy je, a właściwie nie tyle przerabiamy, co przeżywamy. Znane od dawna historie wplatamy w nasze życie i patrzymy, co z nich wyniknie, którą drogą nas poprowadzi opowieść i jaka baśń powstanie z połączenia mitu z naszą współczesną wyobraźnią. Jej bohaterami stajemy się my sami, wymyśleni przez siebie. Z tych trzech rozmów wydobywa się „Smutek mamuta”.
– A według ciebie, Jędrek, jak powstała ta książka? Ja ją wymyśliłam, czy ty?
– Ty ją wymyśliłaś i ty ją napisałaś. Ja byłem tylko osobą, która dawała komentarze. Tylko że wtedy byłem na tyle mały i na tyle głupi, że dziś dla mnie te komentarze nie mają sensu.
Jędrek przerywa zniecierpliwiony i z irytacją w głosie zwraca uwagę:
– Ciągle zapisujesz wszystko, co mówię? Czuję się z tym niekomfortowo.
W tym samym momencie do pokoju wchodzi siedemnastoletni Kajtek. Ma ciemne włosy i jest znacznie wyższy od Jędrka.
– Co się dzieje? – pyta.
– Mama zapisuje wszystko, co mówię – skarży się Jędrek, a ja postanawiam ponownie wykorzystać okazję.
– Kajtek, a pamiętasz, jak pracowaliśmy nad „Historią sztuki dla dzieci i rodziców…”?
Zamiast odpowiedzi widzę znikające za drzwiami plecy starszego syna. Jędrek tymczasem chwyta aparat i zakłada nogę na nogę:
– Mam sposób, jak uniknąć tych pytań – mówi. – Będę wymownie przeglądał telefon.
Wstaję i wzdycham ciężko. Misję uważam za zakończoną. Nic więcej dziś od żadnego z chłopaków nie wydobędę. Szczęśliwie mam notatki, mam temat i pomysł. Wystarczy teraz usiąść i zrozumieć własną intuicję pisarską. Wystarczy zrozumieć. Ba! Łatwo powiedzieć.
– I jak sądzisz, Jędrek? Do tego miejsca może być?
– Znowu przekręcasz moje słowa! – denerwuje się Jędrek. – Napisałaś tyle rzeczy, które były nieprawdziwe i miały niewiele wspólnego ze mną, że się zdenerwowałem i nie mogłem spokojnie słuchać.
– Jędrek – teraz ja się zaczynam denerwować – ale tu nie chodzi o prawdę!
Właśnie, czyli o co w tym wszystkim chodzi, jeśli nie chodzi o prawdę?
Sądzę, że z tym pytaniem należy powrócić do początku, czyli do pierwszej książki. „Historia sztuki dla dzieci i rodziców…” była nie tylko pierwszą rozmową, ale także początkiem tworzenia się formuły pracy z dziećmi. „Historia sztuki…” jest rozmową prostszą, bo w niej nie ma baśni, jest tylko sztuka i rzeczywistość, w której o niej rozmawiamy. I właśnie ten dialog matki, historyka sztuki, z synem, siedmioletnim Kajtkiem, nieszczególnie zainteresowanym kulturą, a więc nastawionym do niej sceptycznie, stał się początkiem wielowymiarowego pisania, do którego wykorzystuję dzieci.
Tak, to właśnie należy powiedzieć otwarcie. Wykorzystuję dzieci, aby pisać. Pomysł na książkę był oczywiście inny. Szczerze wierzyłam dziesięć lat temu, gdy zaczynałam pracę nad „Historią sztuki…”, że uda się zbudować coś na kształt podręcznika w oparciu o dialog z synem. Miałam nadzieję, a nawet podjęłam próbę uczenia dziecka i opowiadania mu o sztuce po to, aby powstała wiarygodna i prawdziwa rozmowa, porozumienie między nami za pomocą sztuki. Siadaliśmy codziennie nad albumami, pokazywałam Kajtkowi obrazy. Dość szybko okazało się, że ta wymarzona praca z dzieckiem jest niemożliwa. Kajtek denerwował się, coraz bardziej nie chciał współpracować, patrzył na obrazy z niechęcią, a komentarze, którymi je oceniał, były nieszczere i wymyślane dla mnie.
W czasie dziewięciu miesięcy pracy nad tekstem zdążył się tak bardzo zmęczyć przymusem związanym ze swoją rolą, że dzień po dniu i rozdział po rozdziale, a w „Historii sztuki…” jest ich ponad osiemdziesiąt, zaczął się wykształcać między nami zupełnie inny rodzaj współpracy.
Rozdziały do książki pisałam samodzielnie. Nie prosiłam już syna o komentarz, ale słuchałam tego, co opowiada o szkole, o kolegach. Te anegdoty stawały się inspiracją kolejnych rozdziałów. Kajtek czytał je i wypełniał miejsca przeznaczone na komentarze. W końcu i tego nie chciał już robić. Zmieniliśmy więc ponownie sposób działania. Skoro rozmowa o sztuce, komentowanie jej i słuchanie o niej stawało się coraz trudniejsze, prosiłam syna o rysunek. Na przykład skryby ze średniowiecznego klasztoru. Albo o ulepienie z modeliny figurek na kształt potworków z obrazów Hieronima Boscha. Nie czytanie, nie oglądanie obrazów, ale działanie okazało się dla Kajtka najbardziej intrygujące. Rysował kredą na chodniku głowę Meduzy według obrazu Caravaggia, opakowywaliśmy pnie drzew czarną krepiną, wykonując ambalaże na wzór tych Tadeusza Kantora albo Christo. Powstała camera obscura. A wreszcie czarnym sprayem wykonaliśmy w przestrzeni miejskiej czarne kwadraty, naśladując dzieło Kazimierza Malewicza. Jeden z nich został namalowany na piasku. Kajtek zniszczył go później, rozdeptując trampkami.
– Pamiętasz, Kajtek, czarny kwadrat na piasku?
– Pamiętam i ja wcale nie chciałem go zniszczyć. Odbyła się rozmowa i ty mnie przekonywałaś, że zniszczenie będzie sztuką.
– I zmusiłam cię do tego?
– Na to wygląda.
Praca z dzieckiem była dodatkiem do książki, wprawdzie posiadającej w tytule rozmowę, jednak prawdziwy dialog i działanie odbywały się obok niej. Opisywałam te zdarzenia w odpowiednich rozdziałach, nie tyle współtworząc z Kajtkiem opowieść, co czyniąc go jej bohaterem. Przez wiele lat Kajtek nie chciał i nie lubił wspominać o książce, w której tytule się znalazł. Jeśli mam być szczera, przez wiele lat sądziłam, że „Historia sztuki dla dzieci i rodziców. Rozmowy z Kajtkiem” z punktu widzenia pracy z dzieckiem była całkowitą porażką. Owszem, powstała książka, jednak nie udało mi się zainteresować Kajtka sztuką. Stał się jej jeszcze bardziej niechętny, a do książki nie chciał i wciąż nie chce zaglądać wcale. Dziś jednak, dziesięć lat po jej powstaniu, gdy patrzę na Kajtka i widzę jego kreatywność językową, otwartość, a także relacje ze mną, sądzę, że skutki tamtego wspólnego działania były i są silne, lecz nie objawiły się na sposób prosty i przeze mnie oczekiwany, czyli zainteresowaniem sztuką.
W trakcie pisania „Historii…” Kajtkowi towarzyszył młodszy brat, wtedy trzyletni Jędrek. On także rysował ilustracje do książki i słuchał czytanych przeze mnie rozdziałów, a czasem nawet sam je komentował, jednak jego imię nie pojawiło się w tytule, z czym nie umiał się długo pogodzić.
– A rozmowy z Jędrkiem? Kiedy ze mną porozmawiasz? – mówił dziesięć lat temu. Na swoją książkę musiał poczekać do roku 2019, kiedy w wydawnictwie Nisza ukazała się druga część rozmów, czyli „Smutek mamuta. Prawie wszystkie mity świata. Rozmowy z Jędrkiem”. I choć jest to część druga, jest to także część zupełnie inna, nie tylko treścią. Przede wszystkim różni się od pierwszej formą, choć bez pierwszej nie byłoby także drugiej.
Czym jest „Smutek mamuta”? Jest baśnią, opowieścią o Mamie i Jędrku, którzy wspólnie piszą książkę, a pisząc ją, sami stają się jej bohaterami. Tym razem nie chciałam pokazać ewolucji w czasie, tak jak przy okazji „Historii sztuki…”. Założenia „Smutku mamuta” były inne, a wzięły się z zachwytu nad różnorodnością. W 2012 roku wyjechaliśmy całą rodziną do Singapuru w Azji Południowo-Wschodniej, gdzie spędziliśmy blisko rok. Próba zrozumienia różnych tradycji spotykających się w tym niezwykłym miejscu przerodziła się w fascynację mitami i ich udziałem w tworzeniu kultury. Język, wierzenia, przenikanie symboli i wędrowanie opowieści są najpiękniejszym żywym muzeum, z jakim się spotkałam.
Żywe jest kolejnym słowem kluczem. Bo mity, tradycja, kultura, wierzenia, baśnie, wszystko to, co wydaje nam się stare i skostniałe, tak naprawdę jest żywe, przekazywane z pokolenia na pokolenie niesie w sobie ślady przeszłości, wciąż się rozwijając. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że stare opowieści pozostaną zamknięte tylko wtedy, jeśli na to pozwolimy, że mamy moc ich przeżywania i w ten sposób dodawania im kolejnej warstwy, naszej, współczesnej perspektywy. I to właśnie chciałam osiągnąć, pracując nad „Smutkiem mamuta”, dodać razem z Jędrkiem kolejne piętro do budowli dawnych opowieści i pokazać sobie, a potem czytelnikom, że wciąż mamy moc tworzenia. A skoro mamy moc tworzenia, to znaczy, że możemy zmieniać rzeczywistość wokół siebie. I jeśli taką wiedzę przekażemy dzieciom, to świat – wiem, że brzmi to naiwnie, ale wierzę w te słowa – stanie się lepszy.
Na czym mi więc zależało? Po pierwsze na wciągnięciu Jędrka w proces pisania. Wyzwanie nie było łatwe, przecież już raz, przy okazji pierwszej książki, nie udało się zrealizować takiego modelu współpracy z dzieckiem, jaki sobie wymyśliłam. Dzieci jednak są różne, a Jędrek bardzo chciał mieć swoją książkę, dlatego przystąpiłam do pisania pełna wiary, że tym razem będzie łatwiej. Tylko że tym razem książka miała inny temat, należało więc wypracować trochę inną formułę, pozostając jednak przy dialogu.
Szłam do pokoju chłopaków, rzucałam hasło, na przykład „początek świata”, i słuchałam, co mówili. Zapisywałam, a potem lepiłam tekst, przetwarzając dziecięce dialogi i dostosowując do własnych potrzeb. W ten sposób powstało kilka pierwszych rozdziałów, między innymi o owadach w mitach, o stworzeniu świata, a także ten tytułowy o smutku mamuta i mitach plemion syberyjskich.
Po kilku rozdziałach prosta forma rozmowy zaczęła się jednak zmieniać, co wynikało nie z formuły pracy z dziećmi, ale samej książki, opowieści. Bohaterowie zaczęli żyć własnym życiem, a kolejne rozdziały zaczęły przemieniać się z formy dialogu w baśnie i przygody. Trochę tak, jakby mity uczyły mnie samych siebie i pokazywały, jak się wymyślają. Z każdym rozdziałem było więcej fikcji, aż wzięła ona książkę w swoje posiadanie. Dla mnie sytuacja wspaniała, jednak nie dla Jędrka, przywiązanego do prawdy i odrzucającego fikcję. Niech fikcja pozostanie teraz w pamięci słowem kluczem.
Metoda pracy z młodszym synem była prosta. Pisałam kawałek rozdziału, a potem czytałam go Jędrkowi, który komentował i wprowadzał poprawki. Wierny prawdzie na wiele rzeczy się nie zgadzał i nie chciał przyjąć do wiadomości, że jego postać w opowieści nie jest nim. Złościł się, że Jędrek z książki nie zawsze mówi to samo, albo robi to samo, co mówi prawdziwy on. Hasło klucz, czyli prawda, było dla Jędrka bardzo istotne i na tym tle dochodziło między nami do wielu nieporozumień, które sumiennie, ku wściekłości syna, zapisywałam i cytowałam w rozdziałach, dodając tym samym kolejną warstwę opowieści. Te stawały się tak zapętlone, że czasem trudno było zorientować się, kto opowiada historię i co jest w niej tak naprawdę prawdziwe, a co nie. A nawet co jest zgodne z zamierzeniami autorki. Czy to źle? Wcale nie. Autorka nie czuła się zagubiona, lecz zachwycona. Dość szybko jej nowym zadaniem – poza chęcią prowadzenia dialogu i opowiedzenia fascynującego świata mitów, tradycji i baśni – stało się przekraczanie wymiarów i mieszanie prawdy z fikcją.
Z radością ulegałam więc rozrastającej się fikcji. Rozdziały pisałam już sama i najpierw wymyślałam przygody bohaterów, a dopiero potem czytałam je Jędrkowi, który wciąż stawał po stronie prawdy, odrzucając fikcję i wykłócając się o każde wymyślone słowo. Upierał się, że on w książce powinien być nim prawdziwym, a nie wykreowanym. Walczył zresztą nie tylko o siebie.
– Tak być nie może! – mówił po przeczytaniu rozdziału o baśniach arabskich. – Mama musi być dobra!
Praca nad „Smutkiem mamuta” szła więc utartym torem. Jędrek słuchał, komentował, upierał się przy zgodności tekstu z rzeczywistością, przyczyniając się tym samym do przenikania się jawy i snu w książce. W końcu jednak sam zaczął upiększać rzeczywistość.
– Nie możesz pisać, że mam spoconą twarz i zsuwają mi się z nosa okulary – tłumaczył. – Proszę, o tym nie pisz.
– Jędrek, a ty co myślisz o „Smutku mamuta”? – pytam, bo zastanawiam się, czy udało się osiągnąć cel, napisać książkę z pomocą i w oparciu o aktywność dziecka, i jaka była cena wspólnego wysiłku.
– Mam tej książki dość i jej po prostu nie lubię – odpowiada bez chwili zastanowienia Jędrek. Gdybym nie był tak nią umęczony, to by mi się podobała.
– No, tak – przyznaję. – Przecież narysowałeś do niej jeszcze kilkadziesiąt ilustracji. One cię dobiły?
– Wszystko mnie dobiło.
A zatem cena jest, i to wysoka. Każdy z moim synów ma książkę, którą współtworzył, i żaden z nich nie chce jej wziąć do ręki. Wstydzą się pokazać ją przyjaciołom i ukrywają przez kolegami, że uczestniczyli w pracy nad nią.
Czy żałuję? Absolutnie nie. I to z kilku powodów. Pierwszy niech będzie egoistyczny. Dla mnie obie książki były i są niezwykle ważne. Rozwinęły mnie i sposób pisania, który mógł przejść ewolucję właśnie dzięki dzieciom i ich udziałowi w projekcie.
Drugim powodem są sami chłopcy. Każdy z nich musiał zmierzyć się z procesem tworzenia, uczestniczyć w nim i poczuć się jego częścią. Obaj wciąż są czymś zajęci, choć nie interesują się ani sztuką, ani tradycją czy mitami, mają potrzebę działania i tworzenia. Mają jej świadomość, potrafią ją nazwać i o niej rozmawiać. Powraca słowo klucz: dialog. Sądzę, że w czasie pisania obu książek nauczyliśmy się rozmowy. Nie tylko rodzicielskiej i nie tylko partnerskiej. Nauczyliśmy się dialogu z przeszłością.
Dialog z przeszłością byłby dobrym zakończeniem, jednak jest jeszcze inne. Jestem pewna, że praca nad obiema książkami tak naprawdę była największą nauką dla mnie. Nauką słuchania i szanowania własnych dzieci.
– A ja zupełnie inaczej wspominam twoją pracę i relacje z chłopakami. – Do pokoju wchodzi tata Kajtka i Jędrka.
– Naprawdę? – dziwię się. – Inaczej?
– Tak. To nie była żadna rozmowa, żaden dialog, ale męka. Działanie przemocowe. Wydzierałaś z nich odpowiedzi, zmuszałaś, wyrywałaś je na siłę, a oni wcale nie chcieli ci pomagać. I żaden z nich dziś ci tego szczerze nie powie.
– Czyli znowu coś sobie wymyśliłam?